5.pdf

(83 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Szpital Królowej Wiktorii
Wdrapywałam się po schodach na historię strażników, moje pierwsze zajęcia w tym semestrze. Był rześki
wrześniowy poranek, korytarze zalane słońcem.
W sali pod sufitem znajdowały się belki, na parapecie za oknem spały gołębie. Patrzyłam jak wydymają
piersi we śnie i zazdrościłam im. Przez cały weekend niemal nie spałam, nie miałam z kim pogadać. Dni były
monotonne i ciągnęły się w nieskończoność, nuda. Usiadłam, patrząc, jak pan Pollet majstruje przy
projektorze z tyłu sali. Miał przepocone ubranie pod pachami.
Przy stole siedziało tylko dziewięć osób: Ania, Clementine, Brett i kilku chłopców, których nie znałam. Gdy
zadzwonił dzwonek, pan Pollet wyprostował się i zajął swoje miejsce przy tablicy.
- Montreal to miasto podziemne - zaczął mówić, pocierając zaróżowione czoło. - Jedyne miasto zbudowane
przez strażników i dla strażników, jedyne bezpieczne miejsce, prawdziwa strażnicza twierdza.
Przeszedł przez pokój, zgasił światła i włączył projektor.
- Pierwsi strażnicy emigrowali tu z Francji, hołubiąc marzenie o stworzeniu miejsca, w którym mogliby badać
nieumarłych w zamkniętej enklawie. Dlatego postanowili osiedlić się na wyspie i zbudowali pod miastem sieć
podziemnych tuneli zapewniających im bezpieczeństwo i chroniących przed nieumarłymi, którzy, jak wiecie,
nie mogą schodzić pod ziemię.
Nacisnął przycisk na pilocie, pojawił się pierwszy slajd -zwykła ulica, na chodniku jakby jakaś szopa.
- Wejście do sieci tuneli - wyjaśnił pan Pollet; pojawił się następny slajd, zdjęcie schodów, prowadzących pod
ziemię.
Kolejne kliknięcia i kolejne slajdy. Wejście do tunelu pod budynkiem. Schody na tyłach alei. Drewniana
przybudówka w zboczu Mont Royal w centrum miasta.
- Co bardzo wygodne, wszystkie tunele łączą się ze sobą właśnie w tym miejscu.
Pojawiło się czarno-białe zdjęcie rozległego gotyckiego budynku z wieżyczkami i wykuszami.
- Szpital Królowej Wiktorii, wzniesiony przez strażników. Wówczas nosił nazwę Saint Laurent.
Coś w środku mnie zapulsowało niecierpliwie, jakbym po latach wysiłków znalazła wreszcie to, czego
szukałam. Nagle zapragnęłam dowiedzieć się, co jest za tymi murami. Nie chodziło o pacjentów, lekarzy czy
pielęgniarki, lecz o coś więcej...
- Na początku, gdy miastem zarządzali strażnicy, Szpital Królowej Wiktorii był jednym z pierwszych szpitali w
Ameryce Północnej, w którym zajmowano się nieumarłymi dziećmi. Później, w latach dziewięćdziesiątych
XIX wieku został przejęty przez plebejuszy. Ten szkic powstał w czasie, gdy należał jeszcze do strażników.
Zamrugałam, obraz był w kolorze.
- Tunele z całego miasta prowadziły prosto do szpitalnego magazynu. W razie ataku nieumarłych strażnicy
mogli bez przeszkód zaopatrzyć się w gazę, maść czy nożyczki.
Znowu mrugnęłam, wydawało mi się, że chorągiewkę na wieży poruszył wiatr.
- Gdy społeczność strażników zaczęła się wykruszać, powoli traciliśmy kontrolę nad Montrealem.
Znowu mrugnęłam, sala wokół mnie jakby się zapadała.
- Dzisiaj nie zarządzamy już ani miastem, ani szpitalem, a większość mieszkańców nie ma pojęcia o istnieniu
strażników czy nieumarłych.
To była ostatnia rzecz, jaką usłyszałam, zanim wszystko pochłonęła czerń.
Znalazłam się na tym slajdzie, stałam na trawniku przed szpitalem, trzymając w ręku bukiet kwiatów. Był
chłodny jesienny dzień, słaby wiatr poruszał chorągiewkami na wieżach.
Na podjeździe pod szpitalem stały cztery ambulanse, podeszłam do wejścia, przeszłam przez
dwuskrzydłowe drzwi. W holu była recepcja, za kontuarem siedziały rzędem pielęgniarki. Uśmiechając się,
nachyliłam się do jednej z nich, żeby zwrócić na siebie uwagę.
- W czym mogę pomóc? - spytała młoda dziewczyna. Była pulchna w przyjemny sposób, miała pyzatą twarz,
usianą piegami i żółto-biały fartuch.
- Przyszłam odwiedzić pacjenta w sali 151. - Pokazałam kwiaty.
- To krewny?
- To moja sio... to znaczy brat. To mój brat - poprawiłam się szybko.
Pielęgniarka uśmiechnęła się do mnie smutno.
- Tak mi przykro - powiedziała, wstukała coś na komputerze i pokierowała mnie na pediatrię.
Sterylne korytarze zalewało światło jarzeniówek. Zajrzałam do sali przez szybę w drzwiach, żeby upewnić
się, że nie ma tam innych odwiedzających i dopiero wtedy przekręciłam gałkę.
Na szpitalnym łóżku spał chłopiec. Wyglądał na jakieś pięć lat, był bardzo szczupły. Gdy zamykałam drzwi,
poruszył się pod prześcieradłami. Parapet był zastawiony kwiatami, dołączyłam do nich mój bukiet.
Podeszłam do łóżka, oglądając podłogę po obu stronach pokrytą kremowym linoleum. Przerwa między ramą
łóżka i podłogą była na tyle duża, że mogłam wsunąć rękę. Przyklękłam, podwinęłam rękawy i sięgnęłam
pod łóżko.
Początkowo nic nie znalazłam, ale w końcu moje palce natrafiły na coś wypukłego, zimnego.
Wygrawerowany metal...
Z ulgą otworzyłam torbę, wyjęłam kartkę papieru i grafit. Wsunęłam papier pod łóżko, przyłożyłam go do
wystającego metalu i przez chwilę pocierałam papier grafitem, żeby zrobić odcisk grawerunku.
Właśnie skończyłam, gdy szczęknęły otwierane drzwi. Wsunęłam papier do kieszeni, wstałam szybko i
pochyliłam się nad śpiącym chłopcem. Nie znałam nawet jego imienia. Nagle do pokoju weszła pielęgniarka,
przytrzymała otwarte drzwi i, odwrócona tyłem, śmiała się, gawędząc z kimś stojącym na korytarzu. Chłopiec
poruszył się, przycisnął prześcieradła do piersi. Delikatnie podciągnęłam koc i otuliłam go. Wtedy światła na
suficie zamrugały i zaczęły przygasać, aż w końcu sala, chory chłopiec i śmiech pielęgniarki zniknęły.
Ocknęłam się w obcym pokoju. Twarz miałam zimną i mokrą, nade mną stał elegancko ubrany mężczyzna,
trzymając w ręku butelkę ze spryskiwaczem.
- A, obudziłaś się - powiedział. - Przepraszam, że spryskałem cię wodą, ale amoniak okazał się
nieskuteczny. Wygląda na to, że masz słabo rozwinięte powonienie.
- Czasem działa lepiej, czasem gorzej - odparłam, siadając. Leżałam na wytartej skórzanej kozetce.
Wszystko było tu mahoniowe - podłoga, ściany, meble... Nad biurkiem wisiało kilka dyplomów i certyfikatów.
Na oparciu krzesła spoczywał fartuch lekarski, na kieszeni na piersi przypięta była plakietka: „Dr Newhaus".
- Jestem w szpitalu? - zapytałam zdumiona. Odruchowo poklepałam się po kieszeniach, szukając tamtego
papieru.
- Jesteś w St. Clément - oznajmił, siadając na krześle obok kozetki. Miał nijaką twarz, mięsistą i pozbawioną
wyrazu. Gdy na mnie patrzył, jedno oko zezowało, jakby chciało odpłynąć w głąb głowy. - Nazywam się
doktor Newhaus, jestem nauczycielem psychologii, choć jeszcze nie spotkaliśmy się na zajęciach i
jednocześnie szkolnym lekarzem. -Otworzył torbę, wyjął stetoskop i latarkę. - Zrobiłaś niezłe przedstawienie
- rzekł, słuchając mojego oddechu.
- Co pan chce przez to... - zaczęłam, ale mnie uciszył.
- Dziwne. - Opuścił stetoskop. - Masz bardzo nieregularny rytm serca.
- To tylko szmery - wyjaśniłam szybko. Badający mnie w czasie wakacji lekarze zauważyli dokładnie to
samo. -Mam je od jakiegoś czasu - skłamałam.
Pochylił się do mnie, nadal słuchając, stetoskop był zimny.
- Nie, to brzmi inaczej - zastanowił się. - Prawie jak rytm nieumarłego...
- Co się właściwie stało? - spytałam, odsuwając się. Zawiesił stetoskop na szyi i skrzyżował ręce na
kolanach.
- Straciłaś przytomność w czasie lekcji historii. Wyglądało na to, że masz coś w rodzaju napadu omdlenia.
Spojrzałam na zegar nad biurkiem. Od rozpoczęcia zajęć minęło kilka godzin.
- Co pan ma na myśli?
- Myślałem, że ty mi powiesz. - Miał tak łagodny wyraz twarzy, że poczułam się niepewnie.
Utkwiłam wzrok w fantazyjnym wzorze na dywanie, nie chciałam patrzeć mu w oczy. Jak mógł mi się
przyśnić szpital, w którym nigdy nie byłam? To podejrzanie przypominało sen o pannie LaBarge.
Przyglądał mi się jednym okiem, drugie powędrowało w prawo.
- Denerwuję cię - powiedział, jego warga wykrzywiła się. - To dlatego. - Wskazał oko. - Rozumiem, uczniowie
zazwyczaj czują się niepewnie.
- Nie, nie, ja... - urwałam, nagle czując się winna. - To nie tak. Po prostu... - Czekał aż skończę, ale ja
zawiesiłam głos.
Jego twarz złagodniała.
- Przed chwilą sprawdzałaś kieszenie. Zgubiłaś coś? Odcisk... Sen był tak realistyczny, że po przebudzeniu
naprawdę myślałam, że mam go w kieszeni.
- Och, to tylko... nic takiego.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin