John Shirley Szaman Quinn przechodził przez ulicę w południowo-wschodniej częci Manhattanu w parnš letniš noc, z rękoma na głowie, popychany lufš pistoletu maszynowego terrorysty - i wtedy włanie ujrzał wietlistš trupiš główkę zwiastuna mierci, policyjnej suki o nietoperzowych skrzydłach z winylu. Najpierw zobaczył PWS, Policyjny Wóz Szturmowy pędzšcy do zamieszek, jakie wybuchły na skutek wyłšczenia pršdu; mknšł ulicš Delanceya z przeraliwym wyciem syreny, pchajšc przed sobš po jezdni podwójnš kałużę wiateł reflektorów. Opancerzona suka mignęła rozmazanš szarš smugš, zwieńczonš grzebieniem czerwonej powiaty, pasmem piekielnego blasku wleczonym przez dachowy migacz alarmowy, co na tle lepkiego mroku spowijajšcego dyszšce żarem, pogršżone w ciemnociach ródmiecie sprawiało icie upiorne wrażenie. A potem przyszła halucynacja, wizja, czy co to było, wznoszšca się nad budynkiem, obok którego przejechał PWS... Nieważki, ale wielki jak wóz szturmowy, zwiastun mierci rozpostarł swoje winylowe, nietoperzowe skrzydła i uniósł ognisty łeb ponad krawęd dachu; wycišgnšł się aż pod niebo i Quinn zauważył, że jego głowa to przeroczysta czerwona ludzka czaszka wypełniona mózgiem w postaci rozbłyskujšcych wirów wyładowań elektrycznych, jego usta to tuba zawodzšcej syreny, jego korpus to opasłe cielsko pterodaktyla z nabijanego nitami żeliwa. Quinn gapił się na to przez chwilę z rozdziawionymi ustami, a potem spojrzał na innych... ale ich wzrok skupiony był wyłšcznie na sprawie przetrwania, na bezpiecznym przedostaniu się na drugš stronę ulicy. Był pewien, że nie mogli tego zauważyć. Och, ty w życiu, pomylał, chyba dostaję wira. Terrorysta dgnšł go pod żebro lufš pistoletu i Quinn oderwał wzrok od rysujšcej się na tle nieba mary; zerwał się do biegu i w kilku skokach przecišł jezdnię: Działo się to w noc trzeciego letniego wyłšczenia, 18 lipca 2011 roku. Zobaczył zwiastuna mierci o 10.10 wieczorem. O 9.45, przed dwudziestoma pięcioma minutami, dokładnie na dwadziecia pięć minut przed tym, jak falować zaczęła struktura ogólnie postrzeganej rzeczywistoci, wychodził na powierzchnię ze stacji metra... Quinn, Cisco i Zizz, zamiewajšc się z jakiego zwariowanego żartu, wstępowali po schodach wiodšcych ze stacji metra na ulicę. mieli się, żeby zatuszować swój strach, bo wkraczali na terytorium snajperskie. Wychodzšcy za nimi Bowler nie miał się. Bowler, ponury jak granitowa skała, nie aprobował jakiegokolwiek odstępstwa od Dwufazowej powagi Celu Radykalnego. Dokładajšc wszelkich starań, aby nie zastanawiać się, na czym spoczywajš teraz punkty przecięcia nitek celowników, wynurzali się ze smrodliwych, sypišcych się podziemi w wilgotnš duchotę letniej nocy. Dostali się tu tunelem dla pieszych z przystanku metra przy Szóstej Ulicy. Pomimo wyłšczenia, w tunelach metra działał awaryjny system owietlenia jarzeniowego, dzięki czemu tam na dole było jasno, ale ta jasnoć przenikała się z innym rodzajem ciemnoci: z lepkim. mrokiem tłumionego w sobie, trzymanego na wodzy lęku. Z mylami o Fridge. I o Deirdre. Przystanęli w kółeczku na małym, zapuszczonym skwerku paręnacie metrów kwadratowych ubitej ziemi i zdeptanej trawy, kilka porżniętych nożami ławek i rachitycznych młodych drzewek, powykręcanych od kwanego deszczu jak spalone zapałki. Skwer znajdował się w trójkšcie pomiędzy kilkoma przecinajšcymi się ulicami. Ciemnoci nie były tu zupełne; od owietlonej częci miasta, na północ od ulicy Houston, biła łuna. Mrok rozjaniały też dwie wietlne reklamy zasilane z akumulatorów słonecznych - w dzień wchłaniały energię słonecznš, aby wypluwać jš w nocy nachalnym blaskiem komercji - zachwalajšce niskoorbitalny prom pasażerski Panamu ("W piętnacie minut w Paryżu!") i po drugiej stronie skweru, naprzeciwko reklamy Panamu: "Dbaj o swe zdrowie stosujšc Seks Dożylny Doktora Johnsona: Partnerzy to przeżytek!" Witryny sklepów były ciemne. Quinn dostrzegał w mroku wyciętš z tektury głowę jowialnego Mao w kucharskiej czapie, nad koncesjonowanš knajpkš serwujšcš dania rodem z Chińskiej Republiki Ludowej, butiki z towarami przecenionymi, sklepy z pozostałociami konsumpcyjnego barachła i zamknięte na trzy spusty wejcia do wielkich podziemnych domów towarowych. Stali tak, opierajšc się o pordzewiałe żelazne wsporniki dziecięcych hutawek, bez łańcuchów i siedzeń, a nieopodal walały się kosze na mieci z metalowej siatki pogniecione jak niedopałki papierosów, przepełnione opakowaniami z tworzywa sztucznego, puszkami i strzępami papieru: zrzuconymi skórkami obrzydliwej taniej żywnoci. Gdzie w dali to wznosiło się, to opadało wycie syren. Ile jeszcze czasu pozostało do chwili, kiedy Fedy opanujš terytorium Funów? pomylał Quinn. Albo kiedy dotrš aż tutaj rozruchy towarzyszšce któremu z kolejnych wyłšczeń? Może zależy to od tego, kto tym razem zaatakował elektrownię. Która frakcja: Funi Chrzecijańscy, Funi Muzułmańscy, anesteci, Ruch, Skrytobójcy, czy kto tam jeszcze... kršżyły sprzeczne pogłoski. Quinn obrócił się do Bowlera, który był Nieoficjalnie dowódcš grupy ratowniczej. - I co teraz? - Musimy tu zaczekać - burknšł Bowler. - Jestemy na granicy terytorium Funów. - Wskazał ruchem głowy slogan Fundamentalistów Muzułmańskich napylony arabskim pismem fosforyzujšcš niebieskš farbš w sprayu w poprzek asfaltowej alejki skweru. - Skontaktujš się z nami. Albo... - nie dokończył, ale i tak wiedzieli, że ma na myli snajperów. Rozglšdajšc się wokół, Quinn dostrzegał teraz więcej wieżych wizytówek Funów, wydrapanych na starszych napisach, a do tego zamokłe na deszczu plakaty tego okularnika, Ajatollaha Daseheimiego o chłopięcej buce, przytwierdzone klejowymi pistoletami do cian i ławek. Ciekaw był, w co jest teraz wymierzony punkt przecięcia nitek... w kark, w czoło, w podstawę kręgosłupa? Może zawarty pakt był błędem; może to dziecinada, a sam pomysł odbicia Deirdre z Fridge jest bezczelny i nierealistyczny, nawet jeli dysponuje się wideokasetš-kluczem (mylšc to dotknšł machinalnie wybrzuszenia, jakie tworzyła mała kaseta wsunięta w kieszonkę koszuli). Ale mimo wszystko zdecydowali się na tę akcję. To było powięcenie. Quinn - wysoki, szczupły blondyn o dużym nosie, z jednym okiem zielonym, a drugim niebieskim - nie potrafił się odnaleć przez całe dwadziecia cztery lata swojego życia. Dšżył do samookrelenia imajšc się rozmaitych półrodków; na przykład ubierał się monochromatycznie: całkowicie na czarno, na biało albo na czerwono. Zacznij od ubrania - radził mu zawsze Tata. - Zacznij pracę nad sobš od zewnštrz i stopniowo posuwaj się w głšb. - To był jeden z beznadziejnie powierzchownych frazesów Taty Quinna. (Tata, póki nie uderzył w kalendarz, ubierał się u zawodowych projektantów mody; kultywował zabobonnš wiarę w znaczenie ubioru.) Ale w warunkach zagrożenia Quinn tracił głowę i choć niechętnie, przyznawał się do tego przed samym sobš; był opónionym studentem Wydziału Sztuk Wizualnych na Uniwersytecie Columbia. Z wielkim entuzjazmem wstępował do rozmaitych organizacji i nigdy nie zjawiał się już na drugim zebraniu; zdarzały się okresy, kiedy pochłaniał w tydzień stosy ksišżek, kiedy indziej znowu mijały miesišce, a on nie doczytał niczego do końca; grał w zespole na basie, ale nigdy nie przykładał się zbytnio do ćwiczeń. Rzucił narkotyki, ale nie do końca. Kochał się w dziewczynach, z głębokim, wzniosłym, romantycznym przekonaniem... czasami w trzech albo i w czterech w cišgu jednego miesišca. - Może to pieeee-nišdze, co? - powiedziała raz Zizz. Może zdawanie się na stypendium, na pienišdze dostawane od Taty, na możliwoć wycofania się w każdej chwili do bezpiecznego łona apartamentu w Budynku cile Strzeżonym, wydawało mu się zbyt. proste. Żadnych motywacji do wykazania inicjatywy, bo kiedy sprawy zacznš się komplikować... Dzisiejszego wieczora jednak się zdecydował... Dzisiaj wieczorem ubrany był całkowicie na czarno: czarna podkoszulka, czarne wojskowe spodnie wpuszczone w czarne buty skinheada. Kolor powięcenia. Bo to Deirdre pierwsza sprawiła, że naprawdę przyjrzał się sobie samemu. Bo to Deirdre pokazała mu, czym może być powięcenie... Stał więc i czekał, żeby się przekonać, czy snajperzy go zabijš. Zizz, pogwizdujšc i mamroczšc co do siebie monotonnym szeptem, bujała się teraz na drabinkach ustawionych na placu zabaw wielkoci pocztowego znaczka, sprawiajšc _wrażenie, że zapomniała o snajperach i o tym, że znajduje się na terytorium Funów Muzułmańskich. Zizz była płci żeńskiej, ale musiałe się jej dobrze przyjrzeć, żeby to stwierdzić; była przysadzistš, bladš anestetkš, włosy miała ufarbowane na popielato, nastroszone, jak u jakiego wygłodniałego stworzenia z sadzawki pozostałej po odpływie; oczodoły czerniła sobie gęstym proszkiem antymonowym. Mogłaby grać jednš z ról w którym z odcinków Wampirzyc. Kapsułka walkmana w jej prawym uchu niszczyła stopniowo zakończenia nerwów słuchu produkcjš "Spieprzonych Niebios", jednej z grup nurtu Kształtowanego Szumu Elektrostatycznego. Z lewego ucha zwisał jej pęk piercieni i rubek przewleczony wprost przez chrzšstkę. U lewego nadgarstka dyndało co jakby laleczka - dziesięciocentymetrowej długoci prymitywna kukiełka przemylnie spleciona z cienkich przewodów w różnokolorowych koszulkach i z fragmentów układów elektronicznych; z ust tego stworka sterczał jak język krótki srebrny drucik... Pod przezroczystš plastykowš spódniczkš nosiła przywierajšcy do ciała szary kombinezon utkany z mikroreaktantów obrazu wychwytujšcych fale elektromagnetyczne i odtwarzajšcych losowo, po całym jej krótkim, krępym ciele, fragmenty programów te...
pokuj106