Opowiadania śląskie - Witold Nawrocki.txt

(748 KB) Pobierz
1
Wyboru dokonał
i posłowiem opatrzył
WITOLD NAWROCKI
Wydawnictwo lšsk"

Redaktor Jadwiga Kwiecień
Opracowanie  graficzne Andrzej Kacperek
Copyright by Wydawnictwo lšsk", Katowice 1984
ISBN 83-216-0500-1
Chleb Karnie//^
Serce za tamš
Stary Pawlita czekał spokojnie na uboczu.
U nóg postawił pęk zapalonych lamp. Sšczył się z nich pomno-ly żółtawy, ciepły pobłysk, kładzšcy się jasnym kręgiem na dłodze.
Zapatrzył się weń nieruchomo. Znużonym spojrzeniem, idš-m powoli spod nawisłych powiek, przylgnšł do złotawych skie-c, co się na końcach butów tliły.
Opodal topniał stopniowo gwar rzedniejšcych głosów.
Raz wraz z czeluci szybu wynurzała się winda, podleciała lek-
w górę, wstrzymała się na krótkš drobinę czasu i siadała cięż-
na wychylone stawidła. Jej każde zjawienie się leciało w oczy głym, zimnym, ostrym uderzeniem, jakby nieoczekiwane ujrze-i czego bez nazwy, kryjšcego w sobie stężałe cierpienie. Ła-iny kształt jej żelaznych wišzadeł wrażał się bolejšco w czucie Dłatanego serca.
Były dwie windy. Leciały na przemian pod zdemię i nad zie-ę. Na każdš czatował dozorca. Spokojnie ledził lot dygocšcej y, biegnšcej z nieprzejrzanej głębi pod zawieszone olbrzymie ta wieżowe, toczšce się w milczeniu. Gdy winda wleciała w za-g jego patrzenia, podsuwał stawidła jednym pchnięciem ich że-nego ramienia. Chrapliwy szczęk rozlunionych sprężyn, podo-y do westchnienia znużonego miertelnie człowieka, rozpływał
ponad głowami. Skrzypnęła otwierana klatka, rozwarta ochot-i na przyjęcie nowych trzynastu górników.
Górnicy milkli i długi ich dwurzšd jšł się posuwać krótkim, jrwanym krokiem. Przednie dwójki wypełniały sobš windę po iegi. Dozorca zatrzasnšł drzwiczki, podchodził do sygnału. Ostry, :gotliwy, trzykrotny pokrzyk dzwonka wpadał w przyćmionš
6
ciszę. Wtedy winda podnosiła się w górę i nagłym rzutem zapadała w przepać.
Gdy ostatni górnicy zjechali pod ziemię, Pawlita wzišł lampy i podszedł.
  Siodejcie!  mruknšł dozorca i otworzył mu klatkę. Pawlita nachylił się i wszedł. Lampy przełożył do lewej ręki.
Prawš uczynił nieznaczny krzyż na piersiach.
  Trzeci horyzont?*  zapytał dozorca.
  Trzeci...
Sygnał wydzwonił zawiły rozkaz przepinania" na trzeci poziom. Winda poleciała w dół. W zmrużonych oczach Pawlity zgasły elektryczne wiatła, tkwišce w drucianych siatkach u pułapu nadszybia. Posypał się w uszy suchy szelest windy, zsuwajšcej Się w ujęciu wygładzonych, lnišcych belek dębowych. Owiecone wyblakłym wiatłem Pawlitowych lampek, leciały w górę dwiema prostymi, czerniejšcymi pręgami.
Potem bieg zwolnił. Podłoga windy nacisnęła mocno stopy Pawlity. Winda zakołysała się leciuchno, przystanęła. Oczy wpadły w jasnš biel podszybia, powleczonego wapnem. U stropu mżyły niemiało znużone wiatełka. Wyszedł.
  Szczęć Boże!
  Dej Boże!  odparł Zorychta, czekajšcy już na niego. Co nowego na wierchu? Pogoda?
  Ech, jak zwykle. Co u ciebie?
  Nic. Wszystko w porzšdku. Maszyny mosz namazane. Tamta prawo, pod cianš, trochę za mało wody biere. Jutro jš muszš lusorze naprawić. Poza tym wszystko w porzšdku. Aha, byłbych zapomnioł  dorzucił jeszcze, stojšc już w windzie  był tu Pa-włowski.  Jechoł z dynamitem ze szóstego horyzontu, mioł tam strzelać. Ale nie strzeloł, bo dziur nie wywiertali, bo się im wider złómoł. A nie chcioł tego wozić na wierch, więc kozoł przepišć do trzeciego, niechoł se tu patrony. Sš tam w szafce. Maszynka też tam jest. Dej tam na to pozór. Jutro se to odbiere. Tóż za-zwóń już. A szczęć Boże!
Pawlita zadzwonił, winda poderwała się i znikła. Został sam.
Kopalnie  bywajš  podzielone  na  poziomy  (piętra,  horyzonty),  w  których głównš arteriš jest tzw. przekop, wykuty w calinie.

I
Oczy jego utonęły w mrocznym szybie. Leciał stamtšd szelest pływajšcej wody. Wylewała się z niewidocznego otworu, gdzie :e ciany. Spadajšc w zachłannš a nienasyconš głębię, rozbijała iię na tysięczne drzazgi o żelazne belki ocembrowania. Wypełniała š ciemnym, mlaszczšcym szumem, zwalała się na samo dno szybu, lo szóstego poziomu, skšd odpływała przekopem w szyb Henry-ta. Maszyny wyrzucały jš tam rurami na powierzchnię.
Zasłuchał się w ów znajomy, nieustanny, przelewajšcy się >lusk wody. Dwadziecia przeszło lat już tak słuchał. Za nim, w bocznej komorze, wykutej w calinie piaskowca, stały trzy pom-jy i motory. Płynšł stamtšd jednostajny, niski, metaliczny jęk ozpędzonych kół i głuche, miarowe dudnienie trzech maszyn, wchłaniajšcych wodę w swe wnętrza i wypychajšcych jš z wysił-riein na powierzchnię. Rury, biegnšce chyłkiem pod stropem, a po-;em lecšce w górę wzdłuż ciany szybowej, grały lekkim pojęciem i dygotały w swych obsadach. We wnętrzu maszyn kłębiła się utajona, w żelaznych spojeniach ujarzmiona siła, niby jaki potwór spętany czy burza gotowa w każdej chwili zerwać się, zmiażdżyć, zniszczyć wszystko dokoła; drżały fundamenty maszyn, kamienna podłoga i te ciany sklepione; drżało powietrze, uderzajšc miarowo a prędziutko w znieczulone wnętrza uszu.
Spod maszyn sunęły po podłodze trzy rury. Wpuszczone w tamę, zamykajšcš całe podszybie, a raczej odgradzajšcš szczelnie podszybie od reszty zatopionej kopalni w obrębie trzeciego poziomu----chłeptały wodę z mlaskaniem. Tama była oddalona zaledwie o kilkanacie kroków od szybu. Gruba na trzy metry, chroniła dostatecznie przed zalewem poziom pišty i szósty, znajdujšce się o kilkaset metrów poniżej. Pod naporem niepojętej siły przeżarła się woda przez caliznę i betonowš cianę szybu i waliła strumieniem w jego głšb. Dano jej spokój. Z dna szybu odpływała przekopem na sšsiedni szyb, gdzie maszyny potrafiły się już z niš uporać.                                                   ,
Dwadziecia przeszło lat temu wybuchła ona ze ciany, odwalonej dynamitem w przekopie. Wyrwane kamienie otworzyły nieoczekiwanie jakš utajonš żyłę wodnš. Rozhukane, zbałwanione fale rzuciły się z krzykiem na górników, rozleciały się we wszystkie ganki i chodniki. Wyłamywały stemple i podbudowania, podmywały rozlunione spojenia bocznych cian, walšcych się teraz
8
z hurkotem, miażdżyły wszelki opór zwycięsko, wywalały liczne drzwi, biegły z wyjšcym szumem w pochylniach, zapełniły sobš wszystkie przejcia i przodki leżšce poniżej przekopu, niosły z sobš mierć i zagładę.
Pawlita pamiętał tę strasznš chwilę. Jakby to dzisiaj było. Pracował wtedy z towarzyszami w odległym przodku*. Niczego się nie spodziewali. Nagle dobiegła ich. potworna wieć. Dozorca z niš przybiegł.
  Uciekejcie, hawierze, Jezus, Maryjo! Uciekejcie!...  krzyczał. Uciekejcie,  bo woda  całš hawiernie  zalewo!...  Za mnš wszyscy; a kto tu najstarszy? Kuczaty? A wy, Kuczaty, ostatni, młodsi w postrzodku! Żodnego nie zostawiać...
Porwali się i pognali przed siebie, obłškani z przerażenia. W połowie drogi przedbiegła ich woda, czarna, huczšca, lecšca z dzikim bełkotem po chodniku. Podrywała im nogi, rzucała o ciany, pieniła się, przewalała, w oczach rosła. Zanim dobiegli ostatniej pochylni, już im po pas sięgała. Teraz po pochylni w górę!... Najgorsza, najokropniejsza częć drogi to była!... Woda toczyła się z góry jak lawina. Czepiali się stempli, za ręce chwytali, palcami nóg najmniejszego wgłębienia szukali, najmniejszego oparcia, żeby jeno nie pozwolić się poderwać... Potoczyłaby ich wtedy przed sobš jak bezwolne kloce, rozbiłaby na miazgę!... O każdy krok walczyli z zaciekłym uporem, wiedzšc, że każde stšpnięcie w górę przybliża im wybawienie. Doszli! W przekopie jeszcze jej nie było... Dopadli szybu. Windy wyrzucały na powierzchnię struchlałych górników. Ich gromadka przybyła ostatnia...
Pamięta jak dzi... Inżynier stał oparty o cianę i ocierał pot z twarzy.
  Jestecie wszyscy?
  Wszyscy, panie inżynierze...
  Skšd?
  Z pištego pokładu, zza Strzybnioczki"...
  Wszyscy?
 Wszyscy, panie inżynierze, wszyscy!  upewnił go Kuczaty.  Jo szoł ostatni, dowołech pozór, żoden mi nie zustoł po drodze.
  Tóż vorwarts, chłopi, pomogęjcie tamę budować!
Przodek   miejsce, gdzie górnicy kopiš węgiel.            *Ś
Murarze toczyli od wind beczki z cementem, nosili naręcza ce-ii, wywlekali wozy z wapnem.,
  Tu bydziecie murować!...  zakrelił kilofem odtšd  do-i  tu bydziecie murować!... A pieronem! Zakiel jeszcze wody e ma... teraz zatopio ganki i chodniki, co leżš w upadzie... gdy
wypełni, a my nie skończymy, przepadło!... Spichejcie sie, ha-erze!... Po pięć koron dostaniecie... A potem jeszcze zapytał:
  Tóż wszyscy już sš?
  Wszyscy, co do jednego!  meldował sztygar.  To dobrze. A więc już!...
Robota zawrzała, w rękach się wszystkim paliła. Pawlita gorsie pomagał. Cegły nosił, wapno podawał, kamienie w rodku władał, cementem zalewał. Własnymi rękoma pomagał tamę bu-wać.                           s                                                                                -.-Ś,/ŚŚ
Gdy jš wznieli do połowy, nadleciała oczekiwana woda. To~ yła przed sobš podrzšzgane deski, połamane stemple i co mniej-e kamienie. Uderzyła tym wszystkim o tamę, skoczyła na cia-', zapieniła się, zasyczała zjadliwie i jak pies przywarowała pod ianš. Tylko leciuchno bełkotała i rosła, rosła coraz wyżej.
A tama również rosła, podnosiła się pod strop.
Inżynier patrzał w skupieniu na długie, migotliwe, lnišce re-;ksy wiateł, tańczšce po czarnej wodzie. Ile lamp pod stropem, le bryzgów wietlanych na wodzie się chwiało.
W pewnej chwili przelazł na drugš stronę tamy, wzniesionej ż do połowy. Stanšł w wodzie poniżej pasa. Przywołany Pawlita gł na murze i, trzymał mu lampę. Inżynier zanurzył metr w wo-'Ś> wyjšł zegarek i jšł liczyć. Chwilę to trwało. Potem cofnšł się pokojony.
, Chłopi, jeli w dwie godziny skończymy, wygralimy!... nchejcie się jeny, cementu nie żałujcie, w rodek kamienie tyl-> walić. A pieronem!...
Tama rosła.
On sam jš pomagał wznosić.
Z radosnš ulgš patrzał, jak tylna jej ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin