Testament- Elizabeth Hawksley.doc

(925 KB) Pobierz

Elizabeth Hawksley TESTAMENT

1

Dyliżans zaskrzypiał i zachwiał się na nierównym bruku głównej ulicy. Co najmniej dwoje spośród jego pasażerów musiało podtrzymać się nawzajem, by nie uderzyć w okno pojazdu. Dyliżans zajechał na podwórze przed gospodą i za­trzymał się.

- Piętnaście minut, panie i panowie! - krzyknął woźnica. - Za piętnaście minut ruszamy w dalszą drogę.

Z bocznych drzwi gospody wyszedł stajenny i jego młody pomocnik, po chwili zajęli się spoconymi końmi. Ktoś rozłożył schodki przy drzwiach powozu, by pasażerowie mogli wyjść na zewnątrz.

- Cirencester, panie i panowie. Kawy? Herbaty? Zapraszam do środka.

Stajenny spojrzał na dwie damy odziane w czerń. Starsza była blada i wyglądała na ciężko chorą, młodsza, prawdopodob­nie jej córka, rozglądała się dokoła z zainteresowaniem. Stary wyga nie musiał przyglądać im się długo, by zrozumieć, że stać je ledwie na filiżankę kawy, i że nie należy spodziewać się po nich sutego napiwku. Odwrócił się do nich plecami, zupełnie tracąc zainteresowanie tą parą.

Tymczasem młodsza dama wysiadła z powozu.

- No to jesteśmy na miejscu, mamo - powiedziała i zwró­ciła się do bagażowego. - Proszę zająć się łaskawie naszymi bagażami. To te dwie walizy, tam wyżej. - Wskazała na dwa mocno już podniszczone skórzane kufry na dachu dy­liżansu.

Mężczyzna odwrócił się, splunął na drogę i przywołał służącego, który stał w drzwiach gospody.

- Joe, chodź no tutaj. Zabierz bagaże tych pań.

- Chodźmy, mamo - radośnie zawołała dziewczyna i ru­szyła śladem służącego do wnętrza gospody. Młody służący ocenił możliwości finansowe dwóch dam tak samo trafnie jak jego zwierzchnik, ale był uprzejmym młodzieńcem i szcze­rze współczuł starszej pani, która wyglądała na chorą i zmę­czoną. Po krótkiej wędrówce otworzył łokciem drzwi do niewielkiego pokoju z kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień.

- Nikt nie będzie tutaj paniom przeszkadzał. Czy zechcą panie napić się kawy?

Starsza dama zaczęła kręcić głową, ale jej córka oświadczyła stanowczym tonem.

- Tak, proszę przynieść nam kawę. Mamo, usiądź sobie wygodnie, wyglądasz na kompletnie wyczerpaną.

Starsza dama opadła z westchnieniem na fotel, zakasłała boleśnie, przykładając chusteczkę do ust, i oznajmiła słabym głosem:

- Nazywam się Hartfield. Zostałyśmy tu wezwane.

- Zaraz dowiem się, czy nie ma dla pani jakiejś wiadomości - odparł Joe i wyszedł z pokoju.

Zapadła cisza. Starsza dama ściągnęła czepek i po chwili grzała szczupłe dłonie przy ogniu. Zaczął się już wrzesień i choć nie był szczególnie zimny, pani Hartfield wyglądała na zmarzniętą. Pani Jonathan Hartfield miała czterdzieści pięć lat. Była wdową, drobną i delikatną - łatwo można było się domyślić, że kiedyś była bardzo ładna. Jej ciepłe, brązowe oczy - teraz zapadnięte i podkrążone - były duże i kształtne. Cierpienie wyżłobiło na jej czole kilka zmarszczek, ale usta wciąż zachowały śliczny kształt, zaś dłoni i stóp mogła jej pozazdrościć każda młoda piękność,

Córka pani Hartfield, Merab, miała osiemnaście lat, była wyższa od matki i nieco za szczupła, gdyż przez ostatnie dwa lata rosła zbyt szybko, a jej ciało nie zaokrągliło się jeszcze odpowiednio we właściwych miejscach. Jej włosy stanowiły ciemną, gęstą i pokręconą masę, którą Merab bezskutecznie próbowała ujarzmić, splatając grube warkocze. Odziedziczyła również po matce ciemne lśniące oczy, które były chyba najładniejszym elementem jej urody. Czarna suknia, niezbyt zręcznie przedłużona, nie pasowała do niej ani trochę. Ta zazwyczaj wesoła i energiczna dziewczyna, teraz była zdenerwowana, gdyż to właśnie ona czuła się odpowiedzialna za tę podróż. Nie miała jednak innego wyboru.

Pani Hartfield zawsze była delikatnego zdrowia, a po śmierci męża - co wydarzyło się przed kilkoma miesiącami - stan jej zaczął się pogarszać w zastraszającym tempie. Jonathan Hartfield zostawił im zaledwie tysiąc funtów, co dawało pięćdziesiąt funtów na rok. Jak mogły z tego wyżyć, skoro wydatki na leczenie wiąż rosły i rosły? Może poradziłyby sobie jakoś, gdyby pani Hartfield bardziej dopisywało zdrowie, gdyż przed zamążpójściem była nauczycielką śpiewu i zapewne mogłaby znaleźć sobie kilka uczennic. Merab dopiero niedawno skończyła naukę, a szkoła panny Goodison była ciekawym miejscem, w którym każda dziewczyna mogła zdobyć wiele wiadomości i umiejętności przydatnych w życiu dorosłej kobiety. Merab jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że tego rodzaju wykształcenie pozwalało jej jedynie na pracę w charakterze guwernantki. Zresztą, nawet gdyby zdołała znaleźć jakąś posadę - sądziła, że mogłaby ewentualnie zająć się uczeniem małych dzieci - co stałoby się wówczas z jej matką?

Po śmierci męża pani Hartfield, czyniąc zadość dobrym obyczajom, napisała do swego teścia, którego nigdy nie poznała osobiście. Otrzymała uprzejmą, lecz chłodną w tonie odpowiedź. Nie oczekiwała zresztą niczego ponad to. Jak powiedziała kiedyś do Merab: „Kiedy się pobraliśmy pan Hartfield po­przysiągł, że nie da twojemu tacie złamanego grosza. I dotrzymał słowa. Nie skontaktował się nawet z twoim tatą, kiedy jego brat zginął na polowaniu. I choć mój drogi Jonathan nie przepadał zbytnio za Edmundem, który w istocie był człowiekiem bardzo nieprzyjemnym, możesz sobie wyobrazić, co przeżył, kiedy dowiedział się o jego śmierci z gazet. To był dla niego prawdziwy szok!”

Szczęśliwie ojciec chrzestny zostawił Jonathanowi tysiąc funtów, toteż mógł zapisać je swej żonie. Dodatkowe kilkaset funtów, które pani Hartfield uzyskała ze sprzedaży drobnych pamiątek i mebli po mężu, pokryły koszty kształcenia Merab. Jonathan nigdy nie żałował decyzji, którą podjął przed laty, opuszczając surowego, autokratycznego ojca oraz despotycznego starszego brata, i żeniąc się ze śliczną Abigail Cooper. Poznał ją na przyjęciu, które uświetniała swym śpiewem.

Niestety, teraz sprawy przybrały zły obrót. Płuca pani Hartfield zawsze były bardzo delikatne. „Za długo wystawałam w przeciągach, w tych zimnych holach”, mawiała często. „A w młodości byłam bardzo nierozsądna. Śpiewaczka powinna dbać o swoje gardło, ale ja byłam nierozważna i często zapominałam szalika”.

Wreszcie, któregoś dnia lekarz wziął Merab na stronę i oznajmił bez ogródek:

- Przykro mi, panno Hartfield. Prawe płuco pani matki jest poważnie zainfekowane. Musi prowadzić bardzo ustabilizowany tryb życia.

Merab przełknęła ciężko i po chwili milczenia odparła:

- Rozumiem.

Z przerażeniem myślała o przyszłości. Jej matka potrzebowała najlepszej opieki. Skąd jednak miały wziąć pieniądze na cotygodniową wypłatę dla lekarza? Pochłonęłoby to wszystkie ich oszczędności.

Tego wieczora Merab napisała do swojego dziadka, którego nawet nie znała. Nie było to łatwe. Skoro ten człowiek nie pogodził się z jej ojcem, który po śmierci wuja Edmunda był jego jedynym żyjącym synem, i skoro nie zaofiarował pomocy jej matce, kiedy ta została sama, trudno było liczyć na to, by zechciał pomóc im teraz. Była to bardzo nikła nadzieja, jednak Merab wiedziała, że musi spróbować.

Ku swemu zdumieniu dwa tygodnie później otrzymała odpowiedź. Nie były to wyrazy radosnego powitania, a pan Hartfield nie przysłał im żadnych pieniędzy, jednak zapraszał je do swego majątku, zwanego Hartfield Hall, i zgodził się je utrzymywać w zamian za pięćdziesiąt funtów rocznie i pomoc Merab przy utrzymaniu domu. Poinformował ją, jak dojechać dyliżansem do przystanku Cirencester, gdzie obie panie miały się znaleźć po południu, trzeciego września 1809 roku, i skąd miał je zabrać służący pana Hartfielda.

W drzwiach pokoju ukazał się Joe; przyniósł na tacy filiżankę kawy i mały talerzyk z ciasteczkami. Postawił to wszystko na stoliku obok pani Hartfield.

- Mam dla pani wiadomość - oświadczył. - Farmer Willet podwiezie panią do Hartfield Hall, kiedy będzie wracał z targu. Przyjedzie tu za jakąś godzinę. Może wcześniej, jeśli sprzeda świnie.

Panna Hartfield z trudem stłumiła chichot. Wizja podróżowania na jednym wozie ze świniami miała w sobie pewien urok, Merab była już jednak dość dorosła, by zrozumieć, jak gruboskórnie zachował się jej dziadek, skazując chorą kobietę na takie niewygody.

Kiedy jednak pan Willet przybył już na miejsce, okazało się, że nie czekają ich aż tak spartańskie warunki, jak się obawiały. Ławeczka woźnicy była obita miękką tkaniną, wszystkie świnie na szczęście zostały sprzedane, a pani Hartfield i Merab mogły siedzieć obok pana Willeta w całkiem przyzwoitych warunkach i ogrzewać nogi ciepłym kocem, który zostawiła tam zapobiegliwa pani Willet. Sam farmer Willet był uprzej­mym mężczyzną około pięćdziesiątki; miał wesołą, czerwoną twarz. Merab poczuła, że powoli wraca jej naturalny op­tymizm.

Być może wszystko ułoży się znacznie lepiej, niż przypusz­czały.

 

Merab nie wiedziała o tym, że jej list przybył do Hartfield Hal! w wyjątkowym momencie, gdyż tego samego dnia pan Hartfield otrzymał zawiadomienie o śmierci swego kuzyna, Marka Sandiforda, który zgodnie z jego zamierzeniami miał zostać dziedzicem fortuny Hartfieldów. Pan Sandiford skończył niedawno sześćdziesiąt dziewięć lat i już od dłuższego czasu miał poważne kłopoty ze zdrowiem, jednak pan Hartfield, rześki siedemdziesięciosiedmiolatek, nie przejmował się zbytnio chorobą swego kuzyna. Dlatego też wiadomość o śmierci Marka spadła na niego jak grom z jasnego nieba.

Pan Sandiford, cioteczny kuzyn, był jedynym krewnym, dla którego Julian Hartfield, czuł odrobinę sympatii. Kiedyś, dawno temu, dziesięcioletni Julian uratował tonącego dwulatka, Marka, i od tego czasu czuł się, w pewnym sensie, jego właścicielem i opiekunem. Marek, jako dorosły już człowiek, podtrzymywał ten kontakt, nie okazując w żaden sposób, że chciałby zawłasz­czyć siedzibę Hartfieldów. W rzeczywistości uważał po prostu, że wydziedziczenie Jonathana Hartfielda było zwyczajnym blefem, i że kuzyn Julian w końcu uczyni to, co uczynić powinien, to znaczy zostawi Hartfield swojemu jedynemu żyjącemu synowi.

Jednak Marek umarł, a to oznaczało spore kłopoty. Problem polegał na tym, że syn pana Sandiforda, dwudziestoletni Rowland, student Oksfordu, zajął się czymś, czego Julian Hartfield absolutnie nie aprobował. Nie chodziło tu o kobiety czy hazard (pan Hartfield uważałby to za normalne, choć godne pożałowania słabostki młodego człowieka), lecz o politykę. Rowland miał głowę nabitą ideami, które w żaden sposób nie licowały z jego statusem społecznym, i zaraził się tymi bzdurami o powszechnym prawie do głosowania i podobnymi nonsensami. Kiedy ten zarozumiały szczeniak pojawił się ostatnim razem w Hartfield Hall, miał czelność zaproponować kuzynowi Julianowi, by założył w wiosce szkołę! Równie dobrze mógłby go namawiać do wzniecenia rewolucji! „Zacznie się od szkoły, a potem będą bunty i radykalne pamflety. Nie pozwolę, by takie rzeczy kiedykolwiek zdarzyły się w Hartfield. Ucząc niższe klasy czytania i pisania, tylko zachęca się je do narzekań i wybujałych żądań”.

Teraz Marek nie żył, a Rowland stał się następnym dziedzicem Hartfield - chyba że Julian Hartfield zmieniłby nagle zdanie. Gdy więc otworzył list od Merab, nie wyrzucił go natychmiast do kosza na śmieci, co zrobiłby zapewne zaledwie kilka dni wcześniej. Wciąż planował uczynić Rowlanda spadkobiercą (Julian szczycił się tym, że nigdy nie zmienia zdania), ale doszedł do wniosku, że należy utrzeć mu nieco nosa i pokazać, że są inni, bliżsi krewni, którym może zostawić majątek, jeśli tylko zechce.

Tak więc pani Hartfield - bo chyba tak, niestety, musiał ją nazywać - i jej córka mogły przyjechać do jego posiadłości. Dziewczyna mogła się nawet okazać całkiem przydatna. Dotych­czasowa gospodyni, pani Barden, była już dosyć stara i coraz częściej mówiła o wyjeździe do swojej córki. Gotów był więc pozwolić, by jego synowa i ta Merab - cóż to za imię! - przejęły obowiązki gospodyni i zarobiły na swoje utrzymanie.

Wszystko wskazywało na to, że pani Hartfield nie pociąg­nie już długo, jednak jej teść miał nadzieję, że Rowland i tak zdąży się przekonać, jak wielkie zagrożenie stanowi ona i jej córka.

Pan Hartfield wyprostował się i pociągnął za dzwonek.

 

Pani Barden nie mogła się wprost doczekać, kiedy znów wróci do kuchni. Gdyby nie spora tusza i wrodzona godność, zapewne pobiegłaby tam co sił w nogach.

- Pomyśl tylko! Przyjeżdża żona pana Jonathana i jego dziecko! - zawołała, gdy tylko stanęła w drzwiach. - Och, to był taki miły chłopiec. Zawsze miał dla nas dobre słowo.

Poprawiła niesforny kosmyk siwych włosów i położyła dłoń na falujących gwałtownie piersiach.

Pan Tilling, ogrodnik, który przyniósł właśnie świeże warzy­wa, spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Ciekawe, dlaczego to zrobił - powiedział, drapiąc się w głowę. - Przecież nie chciał mu przebaczyć nawet po tym, jak zginął pan Edmund. To nie ma sensu.

- Teraz też nie wita ich z otwartymi rękami - odparła pani Barden. - Kazał mi przygotować wschodni pokój i tę małą klitkę obok.

 

Farmer Willet skręcił z głównej drogi i wjechał w bogato zdobioną żelazną bramę.

- Jesteśmy na miejscu, drogie panie. To jest właśnie Hartfield Hall.

- Wygląda na nieco zaniedbane - zauważyła Merab, roz­glądając się dokoła. Brama opleciona była bluszczem, a budka dla służby wymagała natychmiastowego remontu. Ogród poras­tała wysoka trawa i chwasty; kilka okien było zabitych deskami.

- Pan Hartfield nie jest zbyt rozrzutny, jeśli rozumie pani, co chcę przez to powiedzieć. Trzeba jednak przyznać, że ziemia nie leży odłogiem, a pan Hartfield nie skąpi na nią grosza. Wszystkie potrzebne prace zawsze zrobione są na czas. Ale poza tym nie robi już nic więcej.

Pan Willet zamilkł nagle, przypomniawszy sobie, że mówi do wnuczki pana Hartfielda.

Kiedy wyjechali zza zakrętu, ujrzeli dom w całej okazałości. Był to skromny budynek z szarego kamienia, wzniesiony jeszcze w poprzednim stuleciu. Jego projektanci starali się zachować idealną symetrię; po obu stronach wysuniętego do przodu portyku znajdowały się trzy okna. Do drzwi frontowych prowadziły niewysokie kamienne stopnie, zabezpieczone pół­kolistą balustradą. Merab zauważyła, że trawnik przed wejściem jest starannie przystrzyżony. Choć trudno jej było znaleźć jakieś jaskrawe przykłady zaniedbania, miała wrażenie, że nikt się o ten dom nie troszczy. Być może dlatego, że w pobliżu nie rósł ani jeden krzak róży, ani jedno kłącze winorośli nie mąciło szarej monotonii surowych kamiennych ścian.

Pan Willet zatrzymał wóz, zeskoczył na ziemię i zapukał do drzwi. Potem pomógł obu damom zsiąść z wozu i zdjął ich bagaże.

Drzwi frontowe otworzyły się gwałtownie i na kamiennych schodkach ukazała się pani Barden. Merab i pani Hartfield wymieniły zdumione spojrzenia. Kim jest ta kobieta? I dlaczego pan Hartfield nie wyszedł się z nimi przywitać?

- Jestem Abigail Hartfield - oświadczyła starsza dama z godnością. - A to moja córka. Mam nadzieję, że ktoś nas tu oczekuje.

Pani Barden dygnęła z szacunkiem.

- Nazywam się Barden, proszę pani. Jestem tutaj gospodynią. Pana Hartfielda nie ma w tej chwili w domu i wróci późno. Proszę wejść.

Odwróciła się do Merab, która przyglądała jej się z zaintere­sowaniem. Gospodyni nie miała wątpliwości, że ta dziewczyna jest córką wdowy po Jonathanie.

- Panno Hartfield, zapraszam do środka - powiedziała. - Wszyscy tu bardzośmy lubili pana Jonathana, a pani jest do niego taka podobna... - Pan Jonathan też był w młodości tak uroczo niezgrabny, pomyślała.

Merab rozpromieniła się.

- Mój ojciec był bardzo przystojny - oznajmiła ze śmiechem. - Wątpię, czy kiedykolwiek mu dorównam.

- Kiedy miał mniej więcej tyle lat, co pani, był wysoki i chudy; sama skóra i kości, jak źrebak - powiedziała pani Barden, pozwalając sobie na lekki uśmieszek.

- W takim razie jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja - odparła Merab. - Biedna Mama całkiem się już poddała. Myślała, że będę szczupła, delikatna i drobna tak jak ona, a zamiast tego dochowała się takiej żyrafy.

- Nonsens, moja droga. - Tym razem uśmiechnęła się pani Hartfield. - Jestem bardzo dumna z mojej wysokiej córki. Dziękujemy pani za miłe powitanie, pani Barden. Jestem pewna, że nie zrozumie mnie pani źle, jeśli powiem, że nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać.

Pani Barden zaprowadziła obie damy na górę i pokazała im pokoje. Nim się pożegnała, zapewniła panią Hartfield, że jedna ze służących przyniesie jej kolację na tacy i butelkę z ciepłą wodą do ogrzania łóżka.

- Bo widzę, że jest pani już porządnie zmęczona i pewnie z chęcią położyłaby się pani do łóżka. - Potem pani Barden odwróciła się do Merab i oświadczyła już mniej radosnym tonem: - Pan Hartfield prosił, by zjadła pani z nim dzisiaj kolację, panno Merab. Zazwyczaj jada o wpół do siódmej, więc przyjdę tutaj i zaprowadzę panią na dół jeszcze przed gongiem.

- Dzię...dziękuję pani, pani Barden - wyjąkała Merab.

- Biedne dziecko - powiedziała pani Barden do pana Tillinga, kiedy powróciła już do kuchni. Ogrodnik został tu wezwany, by pomóc przy wnoszeniu bagaży obu dam na górę. - Powiadam ci, zbladła jak ściana. I wcale się jej nie dziwię.

Tymczasem Merab pomogła matce rozpakować bagaże, a kiedy już podała jej krople i była pewna, że niczego jej nie brakuje, przeszła do swego pokoju. Obejrzawszy szybko niewiel­kie pomieszczenie, podeszła do małej toaletki, by przejrzeć się w lustrze. To, co ujrzała, wcale nie napełniło jej odwagą. Wyglądała blado, miała ciemne kręgi pod oczami i - o zgrozo! - krostkę na samy środku brody. Sukienka była pomięta i przykurzona po podróży, a pończochy ochlapane błotem.

Przynajmniej temu ostatniemu mogła zaradzić. Pogrzebała w kufrze ze swoimi ubraniami i odszukała parę czystych pończoch, pantofle na wieczór, czysty kołnierzyk i parę man­kietów. W kącie pokoju na żelaznej podstawce stała miednica, w której służąca zostawiła trochę wody. Merab umyła dłonie i twarz. Woda była zimna, lecz przyjemna i dziewczyna poczuła się nieco pewniej. Potem przyczesała niesforne włosy i zrobiła wszystko, co w jej mocy, by wyglądać schludnie i elegancko. Niestety, nie mogła poradzić nic na tę przeklętą krostkę. Nie zdawała sobie sprawy, że jej szczupła twarz zdradzała nieprzeciętną inteligencję, a wielkie ciemne oczy stanowiły obietnicę przyszłej piękności.

Zostało jeszcze dziesięć minut do kolacji, więc Merab przysiadła na skraju łóżka i rozejrzała się dokoła. Nie miała złudzeń co do tego, że traktuje się je tutaj jak ubogie krewne. Co prawda łóżko wyglądało całkiem przyzwoicie - Merab stwierdziła, że jest dość miękkie i równe - lecz wszystko inne przypominało przypadkową zbieraninę starych mebli, które dopiero co ściągnięto ze strychu - i tak było w istocie. Toaletka, na przykład, z pewnością dni największej świetności miała już za sobą. Mahoniowa komoda o zaokrąglonych kształtach musiała być niedawno wypolerowana, gdyż dziewczyna czuła jeszcze zapach wosku, jednak zaledwie kilka uchwytów pasowało do całości. Zasłony z pewnością szyte były na całkiem inne okno, a zniszczony dywan został nieudolnie załatany w jednym z rogów.

Z drugiej strony, tłumaczyła sobie Merab, pani Barden traktowała je bardzo uprzejmie, a dopóki matka miała od­powiednią opiekę, nie było większych powodów do narzekań. Wspominanie tego, co było, albo tego, co mogło być, nie miało najmniejszego sensu. Dokonała najlepszego z możliwych wyborów, a teraz musiała to jak najlepiej wykorzystać, na dobre czy na złe. Jak to mawiała panna Goodison w szkole? „Trzeba być ponad to, dziewczęta!” No cóż, spróbuje być ponad to.

Tuż przed wpół do siódmej pani Barden zapukała do drzwi.

- Zaprowadzę panią na dół, panno Merab - powiedziała. Spojrzała z aprobatą na dziewczynę. Zauważyła, że umyła się, wyczyściła ubranie i zrobiła wszystko, co w jej mocy, by przypodobać się swemu dziadkowi. Nie daj Boże, by pan Hartfield miał jeden z tych swoich okropnych humorów. - Pan Hartfield czeka w bibliotece.

Kiedy Merab weszła do biblioteki, ujrzała wysokiego siwego mężczyznę ubranego w skórzane bryczesy. Starzec nosił przy­pudrowaną perukę z zeszłego wieku, jego twarz była szczupła i pomarszczona, a pod krzaczastymi brwiami lśniły zimne szare oczy. Cała twarz była sztywna i ponura, jakby nigdy nie padał na nią blask słońca.

Jako dziecko Merab uwielbiała słuchać opowieści ojca z czasów jego młodości. Ze szczególną przyjemnością, zmieszaną jednak z odrobiną strachu, wsłuchiwała się w historie o atakach strasznego, zimnego gniewu, w jaki wpadał jej dziadek, Wydawał jej się wtedy straszniejszy od trolli, gdyż nie można go było przechytrzyć. Teraz przekonała się, że jej ojciec ani odrobinę nie przesadzał. Merab poczuła nagle, że opuszcza ją wszelka odwaga, jej dłonie stały się zimne i niezręczne. Wzięła głęboki oddech, podeszła bliżej i dygnęła grzecznie.

- Dobry wieczór, sir.

Zimne oczy zmierzyły ją od góry do dołu. Jeśli niezwykłe podobieństwo do nieżyjącego syna wzruszyło starca, nie okazał tego w żaden sposób.

- Merab. Cudzoziemskie imię. Merab wyprostowała się.

- To imię biblijne - odparła, urażona. - Merab była księż­niczką, córką króla Saula. Zostałam tak nazwana na cześć siostry mojej mamy, która umarła bardzo młodo.

Dziewczyna podniosła dumnie głowę. Postanowiła już wcześ­niej, że będzie uprzejma i miła, by dziadek nie mógł zarzucić niczego jej manierom. Nie znaczyło to jednak, by miała pozwolić się zastraszyć i upokorzyć.

Pan Hartfield rzucił jej gniewne spojrzenie, nie powiedział już jednak nic, tylko wskazał, by jako pierwsza weszła do jadalni.

Ta kolacja była jednym z najdziwniejszych posiłków, jakie Merab kiedykolwiek spożyła. Dziadek siedział w absolutnej ciszy i ani razu nie poczęstował jej winem, choć sam obficie się nim raczył. Sama jadalnia była bardzo dużym pomieszczeniem, a przy wielkim stole mogły zasiąść co najmniej dwa tuziny ludzi. Srebrna zastawa opatrzona była herbem Hartfieldów, a porcelana była o wiele ładniejsza i lepsza od naczyń, z których Merab jadała w domu. Większa część pokoju ginęła w ciemno­ściach, gdyż pan Hartfield najwyraźniej nie zamierzał marnować świeczek. Używał tylko dwóch świeczników, z których jeden stał przed Merab, drogi zaś przed nim samym, po drugiej stronie stołu.

Pod koniec posiłku pan Hartfield pociągnął za dzwonek; po chwili w jadalni ukazała się pani Barden.

- Pani Barden, od dzisiaj panna Hartfield będzie jadać na górze, razem ze swoją matką. Mogę się doskonale obejść bez jej towarzystwa. Obie panie mogą korzystać ze starego salonu mojej żony. - Starzec odwrócił się do Merab i rzekł: - A ty, wymoczku, lepiej nie wchodź mi w drogę.

 

Bohaterki romantycznych powieści w podobnych sytua­cjach podbijają swym wrodzonym wdziękiem i czarem serca najbardziej nawet antypatycznych i gburowatych krewnych; jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w pobliżu pojawiają się młodzi mężczyźni, a utraceni niegdyś krewni wracają nagle do kraju i obsypują pieniędzmi ubogą kuzynkę.

Nic podobnego nie przydarzyło się Merab. Jej matka umarła cichutko niecały rok później. Merab zajęła w końcu miejsce pani Barden i przy pomocy pana Camberwella, prawnika rodziny Hartfieldów, zdołała wynegocjować roczne wynagro­dzenie w wysokości dwudziestu funtów - połowę tego, co jej dziadek płacił pani Barden.

Przez pierwsze osiemnaście lat swego życia Merab była uwielbianym przez rodziców, rozpieszczanym dzieckiem. Teraz nagle musiała radzić sobie zupełnie sama. Osoba o słabszym charakterze mogła zupełnie stracić ducha, mając przed sobą wizję zamknięcia w wielkim wiejskim domu, w towarzystwie swarliwego starca. Merab postanowiła jednak - czym dowiodła, że jest nieodrodną córką swego ojca - że pomimo niechęci dziadka sama stworzy sobie warunki, które pozwolą jej prowa­dzić satysfakcjonujący żywot.

Wciągnęła w swój plan ogrodnika.

- Panie Tilling - powiedziała pewnego dnia, wkrótce po tym, jak pani Barden zrezygnowała z posady i wyjechała do swej córki. - Chciałabym hodować kury. Mam nadzieję, że będzie mi pan służył radą.

Tilling pokręcił głową.

- Pan Hartfield nie pozwoli na to.

- Nie zamierzam prosić go o pozwolenie - odparowała Merab. - Wie pan równie dobrze jak ja, że on nie zgodziłby się na nic, co mogłoby mi dać choć odrobinę pieniędzy.

Postanowiła, że jeśli już musi zostać gospodynią, będzie zawsze stać po stronie służby, a to z zasady wykluczało ślepe posłuszeństwo i lojalność względem dziadka. Lojalność, w po­jęciu Merab, była czymś, na co każdy musi sobie zasłużyć.

Tilling spojrzał na nią z respektem.

- Stara pani Hartfield trzymała kury - przyznał wreszcie. - Za ogrodem od strony kuchni.

- Może mi pan pokazać to miejsce?

Po drodze Merab wyjawiła ogrodnikowi swój plan.

- Wioska znajduje się w opłakanym stanie. Jest tylko jedna studnia. Niektóre chaty są okropnie zawilgocone i nie ma tu żadnej szkoły. Coś trzeba z tym zrobić, ale zdaję sobie sprawę, że dziadek nie ruszy nawet palcem. Jednak gdybym zdołała zarobić trochę grosza dzięki tym kurom, mogłabym kupić choćby podstawowe lekarstwa.

- Powinna pani porozmawiać z farmerem Willetem - pod­sunął Tilling. - On jeździ co tydzień na targ i na pewno zgodziłby się wziąć dodatkowy koszyk jajek czy nawet warzyw.

Ogrodnik mrugnął porozumiewawczo, bo warzywa należały przecież do pana Hartfielda.

Merab uśmiechnęła się w odpowiedzi. Zamierzała rozszerzyć swą działalność na tyle, na ile tylko było to możliwe, toteż świadomość, że Tilling stoi po jej stronie, napawała ją otuchą.

Dwa tygodnie później, kiedy kurnik został już zreperowany, Merab rozpoczęła hodowlę kur i po jakimś czasie zdołała zapewnić sobie stały dochód ze sprzedaży jaj. Wszystkie pieniądze przeznaczała na potrzeby wioski, szybko jednak odkryła, że wymaga to sporej pomysłowości, gdyż jej dziadek, który uważał takie postępowanie za niedopuszczalne „rozpiesz­czanie wieśniaków”, gdyby się o tym dowiedział, na pewno stanowczo zabroniłby jej rozdawać pożywne zupy i lekarstwa chorym mieszkańcom wioski. Na szczęście oni także byli w pełni świadomi, że jej działalność musi pozostać w ukryciu, i pan Hartfield nigdy nawet nie podejrzewał, co dzieje się pod jego bokiem.

Dziadek Merab żył jeszcze przez siedem lat i do samej śmierci był zimny i nieustępliwy. Przez pierwsze pięć lat, kiedy wciąż mógł się ruszać, wyjeżdżał od czasu do czasu do Londynu, gdzie spotykał się na lunchu w swoim klubie z młodym kuzynem Rowlandem, wzywanym specjalnie na tę okazję ze swojej posiadłości w Wiltshire.

Te spotkania nie sprawiały jednak panu Hartfieldowi większej przyjemności. Co prawda Rowland nie był już tak radykalny w swych poglądach jak kilka lat wcześniej - a przynajmniej miał na tyle taktu, by nie okazywać tego zbyt ostentacyjnie - pozostał jednak ma tyle zuchwały, że zbudował szkołę w swojej wiosce i wciąż chciał kandydować do parlamentu z listy partii reformatorów.

- Przeklęty głupiec! - powiedział pan Hartfield do Merab, kiedy wrócił już do domu. - Na szczęście nie zajdzie zbyt daleko. Posiadłość Merryn Park nie jest w stanie dać więcej niż tysiąc pięćset funtów zysku rocznie, pomimo tych wszystkich nowomodnych metod upraw, a wejście do parlamentu będzie go kosztowało co najmniej kilka tysięcy.

Po śmierci Abigail, pan Hartfield, choć niechętnie, pozwolił Merab dołączyć do grona dorosłych i co jakiś czas jadał z nią wspólnie kolację. Merab zauważyła, że nigdy nie był specjalnie zadowolony z jej towarzystwa, jednak tylko ona mo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin